Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Marian Woronin - najszybszy Polak w historii przyjechał do Chrzypska Wielkiego na chrzciny

Krzysztof Sobkowski
Marian Woronin przyjechał 1 maja do Chrzypska Wielkiego.
Marian Woronin przyjechał 1 maja do Chrzypska Wielkiego. Krzysztof Sobkowski
Marian Woronin - najszybszy Polak w historii przyjechał 1 maja do Chrzypska Wielkiego na chrzciny nowej odmiany tulipana. Z legendą sprintu rozmawiał Krzysztof Sobkowski.

Pamiętny 9 czerwca 1984 roku, Memoriał Janusza Kusocińskiego na Stadionie Skry w Warszawie i fenomenalny wynik 10,0 s. na 100 metrów. Do dziś w wielu domach wspomina się ten dzień. Jak Pan go pamięta? Wszak to było już ponad 30 lat temu...

Marian Woronin: Zegar na mecie zatrzymał się wówczas na 9,99 s., a dokładny czas wynosił 9,992 s. Sędziowie po zaokrągleniu wpisali do protokołu z zawodów 10,00 s., co i tak było wówczas rekordem Europy. Taki też protokół został wysłany do Europejskiej Federacji Lekkiej Atletyki i taki rekord został zatwierdzony. Co ciekawe, po latach rozmawiałem z działaczami z Europejskiej Federacji Lekkiej Atletyki i mówili, że gdyby polscy sędziowie wpisali wówczas do protokołu wynik 9,99 s. to taki właśnie byłby rekord. Byłem pierwszym nieczarnoskórym sprinterem, który złamał barierę 10 s. Kolejny był dopiero Francuz Christophe Lemaitre, który w 2010 roku przebiegł setkę w czasie 9,98. Pamiętam ten dzień doskonale. To był bowiem mój pierwszy start w sezonie, olimpijskim sezonie. W 1984 roku odbywały się bowiem Igrzyska Olimpijskie w Los Angeles, które jak wiemy zostały ostatecznie zbojkotowane przez cały blok ZSRR. Na memoriale miał być start kontrolny i tak też to traktowałem. Wiedziałem, że jestem w dobrej formie, ale na dystansie 100 metrów nie można zbyt wiele kalkulować, tym bardziej kiedy rozgrywany był tylko jeden bieg, bez finału. Mówiąc w żargonie biegaczy, w tym biegu „puściłem kraty”, kiedy już na finiszu wiedziałem, że rywale są za mną, czyli po prostu zwolniłem. Mimo to padł rekord. Sądzę, że można było z tego jeszcze 0,1 s. urwać.

Do dnia dzisiejszego ten wynik jest rekordem Polski i choć zmienił się sprzęt, dostęp do wiedzy, możliwości, to nikt z polskich sprinterów nawet nie może się do tego wyniku zbliżyć. Dlaczego?

Marian Woronin: Myślę, że wpływ na to ma wiele czynników. Decyduje dyspozycja dnia poparta ogromną pracą i odrobiną talentu. Mi się wydaje, że coś jest nie tak w treningu dzisiejszych sprinterów, którzy odnoszą zbyt dużo kontuzji. Nie wiem czy wynika to ze zbyt szybko rozpoczynanej specjalizacji? Nie wiem, bo nie uczestniczę w procesie szkolenia. Z jednej strony cieszę się, że mój rekord przetrwał tak długo. Ja trenowałem bardzo mocno, a nie trapiły mnie żadne kontuzje przez cały okres mojego ścigania się. Z drugiej strony jest jednak trochę przykro, że Polacy nie liczą się w sprincie w Europie i na świecie.

Jak Pan zaczynał? Kto wyłowił z tłumu dzieci Mariana Woronina i stwierdził, że ma potencjał na bicie rekordów szybkości w przyszłości?
Marian Woronin: W szkole, w której się uczyłem działały dwie sekcje sportowe: lekkoatletyczna i gimnastyczna. Do gimnastyki się nie nadawałem zupełnie, więc zapisałem się do sekcji lekkoatletycznej. Zajął się mną nauczyciel wychowania fizycznego. To były lata 60-te, więc zupełnie inne czasy niż teraz. Jak zacząłem trenować to pojawiły się obozy, dostałem sprzęt sportowy - to była ogromna frajda. Inni tego nie mieli. Pamiętam, że moja pierwsza życiówka na 100 metrów wynosiła 14,4 s. W II klasie technikum biegałem już 10,3 s.

To, że zaczynał Pan w szkole stało się przyczynkiem do organizacji w Polsce Czwartków Lekkoatletycznych, dzięki którym wielu młodych ludzi poznaje Królową Sportu? Międzychód jest jednym z miast, które od 15 lat uczestniczy w tym przedsięwzięciu.

Marian Woronin: Czwartki to trochę zbieg okoliczności. Koniec mojej kariery zawodniczej był dość dziwny. W 1988 roku przed Igrzyskami Olimpijskimi w Seulu pobiegłem 10,21 s. Nie zezwolono mi wówczas na start w igrzyskach indywidualnie, a tylko w sztafecie. To zdecydowało o tym, że zakończyłem karierę. To był wówczas czas zmian ustrojowych w kraju. Przy Polskim Związku Lekkiej Atletyki powstała Fundacja Lekkiej Atletyki, w której znalazło się wielu znamienitych ludzi, m.in. Andrzej Majkowski. Namówiono mnie, bym dołączył. Fundacja zastanawiała się co zrobić, by poprawić posuchę i bryndzę w LA, która wówczas była. Uznano, że trzeba postawić na ruch oddolny - czyli Czwartki Lekkoatletyczne. I od 23 lat to już trwa. Dziś bierze w nich udział ok. 100 miast. Przez nasze zawody przewinęło się już ponad milion dzieci. W tym jest także Międzychód, to prawda, już 16 rok.

No właśnie. Dziś Królowej Sportu przyszło walczyć o młodych ludzi z piłką nożną, siatkówką, piłką ręczną i niestety ta walka jest zwycięska w przypadku gier zespołowych. Cały świat, całe nasze życie jest bardzo skomercjalizowane. Liczą się wyniki, które dają pieniądze. Piłkarz na poziomie klasy okręgowej dostaje już stypendium, a w lekkoatletyce zarabia tylko wąskie grono najlepszych. Dlaczego tak jest?
Marian Woronin: To bardzo trudne. Jak można w ogóle porównywać piłkę nożną z lekkoatletyką? Jak porównać piłkarza Roberta Lewandowskiego, który zarabia miliony złotych np. z kulomiotem Tomaszem Majewskim? W piłce nożnej rodzice nie pytają trenera czy trzeba płacić za treningi w klubie, tylko pytają ile? W lekkoatletyce tego zupełnie nie ma. A trzeba sobie uzmysłowić jedno. Lekkoatletyka jest bazą dla wszystkich pozostałych sportów. Nie można trenować innych dyscyplin bez LA. By być dobrym sportowcem, piłkarzem, koszykarzem, trzeba wyjść z lekkoatletyki. Nasi obecni słynni czwartkowicze to np. Adam Kszczot, Piotr Lisek, czy Iga Baumgart. Ale duża część tych osób startujących na czwartkach trafia potem do innych dyscyplin. I o to właśnie chodzi.

Panie Marianie, odwiedził Pan Międzychód i miejscowe Czwartki Lekkoatletyczne w minionym roku. Kilka dni temu w Chrzypsku Wielkim w ogrodach Bogdana Królika „ochrzczono” nową odmianę tulipana pod nazwą „Marian Woronin”. To pierwszy sportowy tulipan z Chrzypska Wielkiego w historii. Jak się Panu podoba „Marian Woronin”?
Marian Woronin: Do samego końca wygląd kwiatu był tajemnicą. Uzgadnialiśmy tylko, że ma mieć dobrą postawę, kolor i ma szybko zakwitać (śmiech). A tak poważnie to jest to dla mnie wielki zaszczyt. Poza „Orderem Uśmiechu”, który niegdyś otrzymałem od dzieci, jest to moje najcenniejsze wyróżnienie pozasportowe.

Jak wygląda przydomowy ogród Mariana Woronina? Są w nim kwiaty? Ma Pan czas na ich sadzenie i pielęgnowanie?

Marian Woronin: Przy domu mam mały ogród, w którym dotychczas rosła tylko trawa. Podczas mojej ostatniej wizyty w Międzychodzie, otrzymałem od Bogdana Królika mnóstwo cebul kwiatów, które właśnie wyrosły i zakwitają w moim ogrodzie. Są przepiękne, mają różne kolory, cieszą oczy, dzięki czemu odkrywam u siebie nowe zainteresowanie.

A czy w Pańskim domu często goszczą na stole kwiaty?
Marian Woronin: Czasem tak, ale zazwyczaj są to kwiaty kupowane, cięte. Myślę, że te w ogrodzie są zdecydowanie bardziej atrakcyjne.

Komu podaruje Pan pierwszy bukiet „Marianów Woroninów”?
Marian Woronin: Bardzo chętnie podarowałbym pierwszy bukiet mojej mamie za to, że mnie wychowała na takiego człowieka jakim jestem. Niestety już nie żyje, więc pierwszy bukiet trafi do mojej żony Jadwigi.

Dziękuję za rozmowę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na miedzychod.naszemiasto.pl Nasze Miasto